– Czas się nie spieszy, to my nie nadążamy. Lew Tołstoj

Ekspresowy wyjazd z Polski na stratowulkan w pakiecie z (nie)legalnym spaniem na zboczu? Jasne! A w bonusie nietypowy city-break w mieście, które zdecydowanie grzechu jest warte. Całość za przysłowiową czapkę gruszek, zaś w realizacji pomysłu nie tylko zegarek odgrywał ważną rolę rolę.

Czy się udało? Reportaż z szalonych 24 godzin w podróży.


16:30, POWRÓT ZA 22 GODZ. Wyścig z czasem

To ten dzień. 10 kwietnia, popołudnie. Różowa landrynka dotknęła kołami ziemi na lotnisku we Włoszech. Aeroporto di Napoli-Capodichino, lot linią Wizz Air z Warszawy, w środku samolotu ponad 150 osób. I ja, z małym plecakiem podręcznym, wepchniętym pod rząd foteli przed moim siedzeniem. W środku: letni śpiwór, paczka kabanosów, książka do czytania („Pasja Gór” Cieślara) i plastikowy bidon. Rozpoczynam walkę z czasem… i przepisami. W myśl dewizy: na przypale albo wcale.

Pomysł był prosty: 10 dzień każdego miesiąca to w Polsce czas, który w literaturze nazwalibyśmy – posiłkując się niemieckim wyrażeniem – „sturm und drang”. W oryginale to określenie (burza i napór) dotyczyło epoki literackiej, podkreślonej tytułem dramatu F.M. Klingera. Ale spójrzcie tylko na charakterystykę owego okresu:

– …przedkładali swoją intuicję i uczucie nad rozum, w swych działaniach nawiązywali do źródeł narodowych…

No właśnie. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Marsze, miesięcznice, zablokowana stolica, przepychanki w mediach, argumentacja mająca swoje korzenie raczej w uczuciach i emocjach, niż w oparciu o fakty i rozum. Teraz będzie jeszcze gorzej, bo to nie miesięcznica, lecz rocznica. Nasza Narodowa Sieczka i Wojna Polsko-Polska.

Nie lubię tego dnia, skutecznie mi go zohydzono. Wszystkie media wałkują jeden temat, który swoje praźródło ma w strasznej tragedii, katastrofie polskiego samolotu w Smoleńsku. I już nie jest istotne, jakie jest moje zdanie i opinia, poglądy polityczne i cała reszta. Wypisuję się z tej narracji. Postanawiam spędzić ten czas tak nietypowo, jak tylko będę w stanie. Na wulkanie.

…i zrealizować jedno z wielu marzeń, jeszcze z czasów dzieciństwa: obejrzeć wschód słońca z poziomu stożka i kaldery stratowulkanu.


Niesamowite, ale praktycznie last-minute, dosłownie na kilkanaście dni przed datą zero, udało się dość zgrabnie zgrać loty na taki wypad. Najbliższy fascynujący obiekt tego typu, dostępny o rzut beretem – czyli szybki, bezpośredni lot – z Polski? Oczywiście Wezuwiusz! Jeden z pięciu najniebezpieczniejszych stratowulkanów świata. Od 1944 roku nie daje znaku życia… ale wulkany mają to do siebie, że nigdy nie znamy dnia ani godziny. Ocaleli mieszkańcy Herkulanum, Pompejów i Stabie coś o tym wiedzieli.

Zatem wylot z Warszawy o 14:05, przylot do Neapolu o 16:30. Z kolei lot powrotny do Polski, do Katowic, miał się rozpocząć o 14:30. Cena za całą trasę? Z kategorii tych śmieszno-pomijalnych, kilkadziesiąt polskich złotówek.


Problem w tym, że na całość mam… zaledwie 24 godziny, a nawet mniej. Precyzując, 22 godziny. Powód jest banalnie prosty: przylot następuje w poniedziałek, a wylot we wtorek. Wykonalne? Zobaczymy. Wariackie? Na pewno! Odliczanie wsteczne czas rozpocząć.

Wybiegam więc jak poparzony z budynku portu lotniczego w Neapolu, nie czekając na karuzelę z bagażami – bo przecież nie mam żadnego bagażu – robię przed wejściem szybkie zdjęcie mojemu sfatygowanego plecaczkowi, z uzbrojonymi po zęby włoskimi wojskowymi w tle, gnając na autobus do centrum miasta w Kampanii. To Napoli, Nàpule, Neapol – słynny z mafii, śmieci, brudu i zespołu piłkarskiego, w którym pierwsze skrzypce aktualnie odgrywają Polacy: Milik i Zieliński.

Z zestawu: noc na wulkanie / spacer w chmurach / miejskie szaleństwo, na początek idzie to ostatnie. 

Lotnisko w Neapolu (c) 2b3.in
Początek biegu na wulkan / Foto: archiwum prywatne

17:30, POWRÓT ZA 21 GODZ. Spacer i jedzenie

Kilkadziesiąt minut później jestem w centrum miasta. Zanim udam się w pobliże Wezuwiusza, mam zaplanowaną randkę z pewną Włoszką – nasz kontakt wyniesie blisko cztery godziny. To nie jest mój pierwszy raz. Gdybym wcześniej jej nie spotkał, byłbym strasznie zawiedziony tym, że mam dla niej tak dramatycznie mało czasu. Pójdziemy więc coś zjeść, ona pokaże mi swoje najlepsze atuty (sic!), a ja po prostu będę się na nią gapić, trochę bezczelnie, trochę badawczo.

…i zrobię jej kilka zdjęć. Bo owa włoska dama jest zdecydowanie tego warta. Mimo faktu, że tu i ówdzie szwankują nieco detale. Wiesz, uśmiech nie przykryje grubej warstwy makijażu na twarzy, spod której wyzierają zmęczone oczy i zmarszczki.

Nazywa się Neapol.


Pamiętam moją pierwszą wizytę w tym mieście. To było, och, ładnych kilka – a może kilkanaście? – lat temu. Wcinałem pizzę jak królik sałatę, brzydziłem się zachodzić w okolice, gdzie przesiadują żebracy, podziwiałem zamki, oddychałem lekko zatęchłą atmosferą Neapolu… i włóczyłem się po kościołach w rodzaju S. Maria del Carmine czy S. Giovanni a Carbonara, uśmiechając się przed tym ostatnim do swojego skojarzenia z makaronem.

Właściwie niewiele się zmieniło: Neapol wciąż nie poddaje się jednoznacznej klasyfikacji. Mam mało czasu, ale to w zupełności wystarcza, aby niespiesznym krokiem obejść centrum miasta i pooglądać z zewnątrz miejsca, które są warte obejrzenia – znam je z wcześniejszych odwiedzin.

[foogallery id=”4152″]


Dla nieobytych z takimi klimatami, wiele rzeczy może być zaskoczeniem. Neapol jest mocno rozkopany, to żywy organizm, który pulsuje w rytm zaordynowanych przez polityków i biznesmenów zmian. Różne prace prowadzone są w dość swobodnym tempie (przecież nikomu się nie śpieszy), adekwatnym do tabliczek z napisem Area Archeologica – wskazujących, że założeniem jest: „skończymy, jak skończymy”.

Przy niektórych zabytkach straszą płoty i wykopaliska, żurawie prawie zahaczają o stare mury, w tle widać ogromne statki, które – widzę to oczami wyobraźni – za chwilę zapewne wbiją się w miasto jak klin, zatrzymując się i rzucając kotwicę dopiero na Piazza del Plebiscito. No tak, jesteśmy w samym sercu Zatoki Neapolitańskiej.

Gwar, rejwach na ulicach, wszyscy gdzieś idą, coś jedzą, rozmawiają, wymachują kończynami, trąbią, śmiecą, śmieją się, kłócą, ziewają. Folklor na włoską modłę. Niektóre kobiety wyglądają jak milion euro, niektórzy mężczyźni jak dwa miliony – oczywiście, o ile urośli do normalnych europejskich standardów, a nie są nikczemnego wzrostu, typu 155 centymetrów. Królestwo kieszonkowych potomków signore Casanova.

Centrum Neapolu (c) 2b3.in
Klasyczny włoski bałagan / Foto: archiwum prywatne

Chodzę więc po Neapolu i zajadam się pysznościami, które są esencją tego, co możemy określić mianem jedzenia ulicznego: jest tanio, jest wybór, jest świeżo, jest smacznie. Prosto, ale jednocześnie z pomysłem, z cenami nie przyprawiającymi o zawrót głowy. Bratwursty z Berlina czy polskie danie narodowo-uliczne (czytaj: kebab) nawet nie mają porównania. Zresztą, co tu porównywać: jestem w miejscu, skąd pochodzi pizza neapolitana. Mniam!

A do tego na każdym kroku atakują mnie zapachy, które aktywują moje ślinianki lepiej niż odgłos karmy, sypanej do miski wygłodniałego psa. Owoce morza smażone we fryturze, arancini tanie jak barszcz, pasta&pesto wołające „zjedz mnie teraz”! Jakieś pytania?

Więc zaopatrzony w zestaw miejscowych pyszności oraz butelkę Birra Red Maltola, siadam w półcieniach kościoła San Francesco di Paola, wcinając, pijąc i gapiąc się na Pałac Królewski oraz miejscowych chłopaków, uganiających się za piłką. Ach, przepraszam, haratających w gałę. To miasto przecież żyje futbolem… i wspomnieniami o boskim Diego Maradonie, który dał im tytuł mistrza Włoch w 1987 roku. No i mają Arka Milika 🙂

[foogallery id=”4157″]


18:30, POWRÓT ZA 20 GODZ. La Bella Italia? Non lo so!

Spacer po Neapolu to dla wielu osób gwarantowany szok estetyczny. Specyficzna mieszanka piękna i brzydoty. Cudowne budynki z bogatymi fasadami sąsiadują z odrapanymi kamienicami, z których odłazi tynk i farba niczym strupy z trędowatego. Wisienką na torcie są majestatyczne budowle – i na kontrze, niekiedy dość dramatycznej, widok frontów, prezentujących się jak krakowski Kazimierz przed 1989 rokiem.

Oczywiście są miejsca i detale, na które można patrzeć po prostu godzinami. Neapol to kolebka wielu stylów architektonicznych, miasto jest mokrym snem wszystkich miłośników kultury i sztuki. Iluminizm, figuratywizm, opera buffa, niesamowite uczelnie – włoskie Napoli od ponad 2,5 tys. lat jest ważnym punktem na mapie świata. I nie zanosi się na zmiany.

[foogallery id=”4160″]


No i ta specyficzna swojskość, powodująca uśmiech na buzi. Mimo rozgardiaszu, wszechobecnego bałaganu i śmieci, których wywozem zarządza ponoć mafia neapolitańska (o tych problemach napisano już tony epopei) – czuję się tu dość dobrze.

Bo jak czuć się inaczej, gdy zapuszczam się w uliczkę w samym centrum, a nad moją głową po prostu… suszy się pranie. I nieważne, że zanieczyszczenia i inne pierdoły – przechodzę pod rozwieszonymi prześcieradłami, poszwami, kocami. Nawet wiatr jakby mniej wiał w takich miejscach, nie chcąc przekształcić na wpół mokrego prześcieradła w latający dywan Aladyna.

Pranie w centrum Neapolu (c) 2b3.in
Jak u mamy na wsi / Foto: archiwum prywatne

Tuż obok – bezcenne mozaiki, stiuki, rzeźby. Wszystko koegzystujące ze sobą w równym stopniu, niczym w jednym wielkim garnku zupy marynarskiej, gdzie w doskonałej komitywie żyje ogórek, grzyb, jajko i kawałek mięsa z poprzedniego portu. Sacrum i profanum.

Mijam wycieczki chińskich turystów, którzy z wyraźnym niesmakiem patrzą na ten misz-masz. No bo jakże to, zdjęcia robić? Wyjazd do Europy, kolebka cywilizacji, cuda natury i tysiące lat historii… a tu obok zabytków suszą się kogoś gacie? Konfuzja na twarzach Azjatów jest nieskrywana.

[foogallery id=”4164″]


Zaczepia mnie rosły facet o skórze jak heban. Na ręce ma chyba z osiem zegarków, zachęca do kupna Rolexa czy innego Audemars Piquet. Nie chcę nawet ich oglądać, bojąc się wybuchnąć śmiechem przy ewentualnym odkryciu napisu typu Rolex-Robex lub czegoś w tym guście. Grzecznie odmawiam, on ponawia swoją propozycję, pada jakże ważne, obowiązkowe i nieśmiertelne „– gud prajs majfrend”, ponownie kręcę głową, w końcu daje sobie spokój z nagabywaniem i szczerzy zęby w uśmiechu, którym mógłby sprzedawać dowolny środek z kategorii produktów stomatologicznych.

Żartuję? Poważnie! Gdyby facet zmienił profesję, to ze swoim śnieżnobiałym uzębieniem zrobiłby furorę. Od razu przypomniały mi się Stany Zjednoczone i kult wybielonych zębów. Tu tak samo. Jego zęby zapewne świecą w ciemnościach lepiej niż latarka wbudowana w iPhone XS.

Nieopodal mogę zaopatrzyć się w okulary-jakie-tylko-chcę. Prada? Pan wyciąga Pradę! Dolce&Gabbana? No problem, signore, w ręce pojawia się D&G. Ray Bay? Gucci? Gucci jadł mu z ręki, kolejne okulary lądują w jego dłoniach, a w ustach szeleszczą słowa zachęty. Tylko dlaczego z oprawek odchodzi farba, niczym z zabawki w Smyku po dwóch godzinach zabawy przeciętnego pięciolatka? Nie jest jedyny, obok niego śniady dżentelmen również ma szeroki wybór okularów-oryginalnych-inaczej.

…a na widok patrolu carabinieri, błyskawicznie bierze pod pachę cały swój majdan i oddala się pospiesznie, nie oglądając się za siebie. Ach, ja również niedługo będę coś tak pod pachą dźwigać, ale o tym jeszcze nie wiem, nie mam tej świadomości, może to i lepiej?

Handel podróbkami na ulicach Neapolu (c) 2b3.in
Szybka sprzedaż, szybka ucieczka / Foto: archiwum prywatne

19:30, POWRÓT ZA 19 GODZ. Sport ekstremalny, czyli ulice Neapolu

Bez wątpienia jazda samochodem po ulicach Neapolu – lub próba uczestniczenia w tym ruchu jako pieszy – potrafi wyzwolić takie pokłady energii i nerwów, o które sami siebie nie podejrzewalibyśmy. Mówiąc wprost: to sport z gatunku tych ekstremalnych. Masz okazję przekonać się, jak twój organizm reaguje na „dopalenie go” adrenaliną, której skok jest właściwie pewny. Cóż, określają ją jako hormon 3xF („fright, fight and flight”). Wszystkiego – strachu, walki i ucieczki – będziesz mieć na ulicach Neapolu pod dostatkiem!

Rozróżnijmy dwa przypadki. Gdy jesteś za kółkiem w Neapolu, walczysz o to, aby KOGOŚ nie zabić. Tu nie ma żartów, to nie jest gra komputerowa, ale realny świat, w którym nawet koleś o imieniu Błyskawica i nazwisku Refleks miałby spore problemy.

Zatem próbujesz nie popełnić morderstwa. Nie chcesz zabić pieszego, który beztrosko wchodzi przed maskę twojego samochodu w momencie, w którym ruszasz spod świateł. Starasz się nie wysłać na łono Abrahama eleganckiej kobiety na skuterze, w pięknej sukni i zawadiacko przekrzywionym kasku, która wciska się między twój samochód – i samochód na sąsiednim pasie – mimo, że karoserię aut dzieli maksymalnie 40 centymetrów, mierzonych ze sporą górką.

Celem morderstwa mogą być (oczywiście!) także inni kierowcy na ulicach Neapolu, którzy za wszelką cenę próbują udowodnić, że na nowo zdefiniowali mikrosekundę: to czas, który upłynie od momentu pojawienia się zielonego światła do momentu, w którym ktoś zacznie klaksonem dawać znać, że jesteś skończona ciapa i powolna łajza, nie reagująca na zmianę świateł.


Z kolei, gdy jesteś pieszym w Neapolu, tak jak ja podczas tego ekspresowego wypadu, walczysz, aby to CIEBIE nie zabito. Lista potencjalnych morderców, którzy mogą pomóc w przeprowadzce na drugą stronę tęczy, jest całkiem spora… znajdują się na niej wszyscy kierowcy samochodów i autobusów, jeżdżący w sposób urągający zasadom zdrowego rozsądku – o przepisach ruchu drogowego nawet nie wspominam, przez litość.

Ach, nie zapomnij dodać chłopców-skuterowców. I kobiety! I babcie! I młodzież! Wszak włoskie miasta skuterami stoją, to są prawdziwi królowie miejskich ulic, widać je wszędzie. Zawsze zachodzę w głowę, jak kierowcy tych zwinnych jednośladów są w stanie bezbłędnie rozpoznać swój skuter, zaparkowany na ulicy obok setek identycznych maszyn. Prawdziwe czary z mleka!

Skutery na ulicach Neapolu (c) 2b3.in
Las koni mechanicznych / Foto: archiwum prywatne

Za każdym razem, gdy jestem we Neapolu, uczę się czegoś nowego. Do tego, że typowy Włoch zasygnalizuje, że wjeżdża na rondo… ale już o momencie jego opuszczania nie raczy poinformować, w sumie się przyzwyczaiłem. Po prostu z tyłu głowy należy mieć zdrową zasadę, aby zachowywać bezpieczną odległość od innych samochodów, bo są po prostu nieprzewidywalni.

O kwestiach związanych z parkowaniem, zwłaszcza w dużych miastach, takich jak Rzym, Mediolan czy właśnie Neapol, nie ma nawet co wspominać. Parkowanie na milimetry uchodzi za ujmę: przecież lepiej zaparkować, OPIERAJĄC zderzak o inny samochód. Po cóż marnotrawić cenne centymetry miejsc parkingowych!

Jak wygląda #typowywłoskisamochód? Jest koszmarnie poobijany – tutaj nikt nie przejmuje się wgniotkami i prozaicznymi ubytkami w lakierze lub karoserii. Jeździ? To niech jeździ! Zatem widząc na otomoto czy innym autoscout ofertę bezwypadkowego i niewymagającego wkładu finansowego („wygląd jak igła!”) samochodu z Bella Italia – uciekajcie gdzie pieprz rośnie.


Ale ja nie o tym. Ja o tych cudnych miejskich samochodach, które mijają mnie właśnie na ulicach Neapolu, a wyglądają jak zawodnik MMA po pojedynku z Mamedem Chalidowem: gdzie nie spojrzysz, tam coś obitego. W Polsce, jadąc takim samochodem, wzbudziłbyś powszechną ciekawość i współczucie, połączone z pytaniem:

– O cholera! Gdzie miał Pan wypadek?! Może jakoś pomóc?

W Neapolu? Tutaj nawet nie ma co wzruszać ramionami, to widok powszechny i normalny niczym sterty śmieci zalegające w bocznych uliczkach lub uroda niektórych włoskich matron po 40-tce: defekty nie są istotne, ważny jest wigor!

Poobijane samochody w Neapolu (c) 2b3.in
Wypadek? Nie, codzienność! / Foto: archiwum prywatne

20:30, POWRÓT ZA 18 GODZ. Akcja-karton

Czas się zbierać. Pożeram samotny kawałek crocchè, resztki sera, ziemniaków i jajek toczą się po mojej brodzie w kierunku zgodnym z grawitacją, patrzę w ekran swojego smartfona. Ostatni pociąg kolejki Circumvesuviana, który odjeżdża z Napoli Garibaldi w kierunku Sorrento, figuruje w rozkładzie teoretycznie o 21:40. To teoria, wolę nie sprawdzać czy maszynista nie będzie spieszyć się do domu i nie przyjedzie dwie minuty wcześniej – poprawiam więc paski plecaka i idę w kierunku dworca.

Mijając kolejne sklepy z kolorowymi witrynami, zastanawiam się, jak sobie zrobić dobrze. Nie, nie w tym poniekąd dwuznacznym znaczeniu – moje myśli krążą wokół trawy, gałęzi, materaca, czegokolwiek, co będzie można wepchać pod śpiwór na zboczu Wezuwiusza w środku nocy. Po to, aby było mi dobrze, czyli miękko. A jak nic takiego nie znajdę w świetle czołówki?

Decyduję się na akcję à la żul. Zamykają właśnie sklep z odzieżą Primadonna Collection, pracownicy wyrzucają na ulicę kartonowe pudła, które później będą uprzątnięte. Niewiele myśląc, zabieram jeden bezpański karton, składam go do strawnych rozmiarów, ładuję pod pachę… i dziarsko wędruję z nim w kierunku dworca kolejowego. W międzyczasie robi się ciemno, a ulice Neapolu zaczynają przypominać planszę z gry w Yggdrasil: są miejsca, gdzie lepiej się nie zapuszczać, bo stracimy rękę, niczym Tyr podczas spętania Fenrira.

Muszę wyglądać cokolwiek dziwnie, z małym pomarańczowym plecakiem i dużą płachtą kartonu po ubraniach, ale mam to gdzieś. Bezdomny z Polski? Nie, to tylko człowiek szukający pomysłu na wygodę pod du*ą na wulkanie.

Wchodzę na stację, kupuję bilet, schodzę na peron i kładę karton obok siebie przy ławce. Jakaś Włoszka, z teczką pod pachą, która siedziała obok, automatycznie wstaje i idzie na drugą stronę peronu. Naprawdę wyglądam jak jakiś żul, który próbuje mościć się na ławce z zamiarem zrobienia sobie legowiska i przetrwania do rana? Uśmiecham się do niej przepraszająco, ona w rewanżu robi minę jakby właśnie połknęła nieświeży owoc, pełna dezaprobata.

Karton do spania na Wezuwiuszu (c) 2b3.in
Sławetny karton / Foto: archiwum prywatne

No nic, sam sobie jestem winien, ale tego kartonu nie odpuszczę. To połowa mojego łóżka. Pociąg nadjeżdża punktualnie, wsiadam i zaczynam na serio myśleć, jak rozplanować najbliższe kilkanaście godzin na wulkanie.

↓ ciąg dalszy na kolejnej stronie ↓

1 2 3

Write A Comment