Zapomnij o elektronicznych ramkach na zdjęcia. Odłóż cyfrowe albumy, zachowując je na dłuższe sesje wspomnień.
Możesz w to nie wierzyć, ale najwięcej radości i sentymentów podróżniczych – tych codziennych, sekundowych iskier, powodujących uśmiech na buzi – może dać ci coś niepozornego. Sprawdź!
Magnes na lodówkę. Temat poruszany dziesiątki razy, wałkowany na każdą stronę. Na pozór nuda, nieprawdaż? Przedmiot, z którego jeszcze do niedawna mogłeś się śmiać – uważając go za chińską komercję, tandetę i przysłowiową wiochę. Widzisz, może jednak czas przeprosić się z „tym czymś”? To może być początek pięknej historii. Ale zacznijmy od małej rady: musisz być impregnowany na ewentualne komentarze, które mogą być dość, hmmm, specyficzne.
– Spoko, nie przeszkadzają mi… ale często to żenada. Naładują na drzwi lodówki magnesów z Wrocławia czy Sopotu, ciupagę z Zakopanego i oczojebną gipsową miniaturkę wieży Eiffla. Dowód podróży? Wielcy mi podróżnicy!
Cóż to? Cytat z mojego znajomego. Też tak miałeś? Obserwując osoby, które sporo przemieszczają się po świecie, można dostrzec – niekiedy – ciekawe zjawisko. Polega ono na tym, że wraz ze wzrostem podróżniczego doświadczenia, maleje szacunek do tych specyficznych pamiątek, które bywają perełkami designu, ale w większości są wykonane przez małe chińskie rączki lub ogromne – również chińskie – fabryki.
UBER-TRAVELER
Stąd już łatwo dojść do ściany. Prawdziwy podróżnik nie przywozi z podróży takiego badziewia – zostawiając gromadzenie magnesów typowym „Januszom” i „Grażynom”? Idźmy dalej: jeździ w miejsca nieskalane obecnością turystycznej stonki, zamiast miodu żuje pszczoły… i brzydzi się komórką do robienia zdjęć, nosząc ze sobą zawsze i wszędzie bezlusterkowca lub torbę z hiper-lustrzanką oraz zestawem szkieł na różne okoliczności?
To potęga stereotypów. Czy odpowiadają prawdzie? Z mojej perspektywy: to bzdura. Ale do tej perspektywy musiałem nieco dojrzeć, nabrać dystansu i zrozumienia. Przeszedłem drogę od pozycji przeciwnika durnostojek i magneso-zbieractwa do momentu, w którym przechodząc nieopodal lodówki, mam szeroki uśmiech na ustach. To… skomplikowane.
Uwielbiam „Hrabiego Monte Christo”, Aleksandra Dumasa. Niejeden raz w tej książce – liczącej sobie bagatela, ponad 170 lat – odnajduję fragmenty, które trafnie można przykroić do wielu zjawisk w świecie współczesnym.
Pierwotna niechęć do magnesów z podróży? Na klawiaturę ciśnie się cytat, którym obdarzony został Franz de Quesnel baron d‘Epinay podczas rozmowy o pewnej używce.
– A zresztą… przypomnij sobie, czy za pierwszym razem smakowały ci ostrygi, porter, trufle, albo cierpkie chianti?
SKĄD SIĘ TO WZIĘŁO, CZYLI HISTORIA MAGNESÓW
Zastanawiasz się, czy moda na kolekcjonowanie magnesów z podróży to historia z brodą? Nie do końca – taka forma pamiątki z wyjazdów ma zaledwie 40 lat, z malutkim haczykiem. Pierwszy patent, w których chodziło o używanie małych magnesów z kreskówek, to działania niejakiego Williama Zimmermana… i lata 70. Natomiast magnesy na lodówkach, na przykład w formie liter – lub służące do utrzymania notatek – były dostępne już wcześniej.
Jak wygląda to teraz? Cóż, spójrz na lodówki swoich znajomych podróżników, samemu sobie odpowiadając na to pytanie. To potężny przemysł. Magnes-pamiątkę możesz kupić wszędzie. Od ogromnych metropolii i kombinatów turystycznych po małe miasta i miejsca, które… hmmm… niekoniecznie kojarzą się z chęcią posiadania pamiątki.
Na swojej lodówce możesz umieścić magnes dokumentujący podróż do Nowego Jorku, Paryża – ale i wycieczkę do Sosnowca, Radomia lub wejście na Turbacz w Gorcach.
W ostatnich latach wrogiem magnesów stał się – dość paradoksalnie – postęp technologiczny i moda na sprzęt AGD „w zabudowie”. Ukrycie frontu lodówki skutkuje najczęściej brakiem możliwości ich codziennego podziwiania. Idea posiadania przyczepionej kolekcji magnetycznych wspomnień z wyjazdów, w formie wystawy na drzwiach lodówki, napotkała na istotne przeszkody 😉
Ale natura nie znosi próżni. Rozglądając się po sieci – i mieszkaniach znajomych podróżników na całym świecie – widzę sporą kreatywność w tym temacie. Niektórzy malują kawałek ściany specjalną farbą magnetyczną, przyczepiając tam swoje magnesy z podróży. Inni tworzą kolaże, specjalne ramki, niekiedy sporych rozmiarów, w których umieszczają co ciekawsze okazy.
KAOS HOLAND
Pisząc o magnesach, nie sposób pominąć efektu… komicznego. Niekiedy jest trochę strasznie, częściej po prostu śmiesznie. Jeżdżąc po świecie, można natknąć się na niezłe perełki. Tak to bywa, gdy produkuje się coś, nie dokonując wcześniej tak zwanego researchu.
Co powiesz na magnes z napisem: KAOS zamiast Laos – i była to niezamierzona pomyłka? Lub magnes z logotypem Porsche i podpisem: Procsche? Bądź absolutny hit: stoisko w Azji z magnesami, reprezentującymi różne państwa świata… i przyczepiona w dość eksponowanym miejscu gustowna flaga Indonezji – w założeniach zapewne miała to być Polska, ale komuś odwróciły się kolory – z napisem: „Welcome Holand”. Tak, to oryginalna pisownia.
Przez wiele lat miałem do tego podejście mocno zero-jedynkowe. Prowadziłem życie nomada, mój dom był tam, gdzie aktualnie rzuciłem swój plecak. Siłą rzeczy, kult otaczania się pamiątkami z podróży – niezależnie od ich kształtu czy proweniencji – był mi obcy. Generalnie, do magnesów podchodziłem jak do fizyki jądrowej lub twórczości twórców muzyki z nurtu disco-polo: temat na bardzo dużym poziomie ogólności był mi znany, ale nie miałem chęci zagłębiać się w niego mocniej.
Wszystko zmieniło się w momencie, w którym na lodówce wylądował – w sumie przypadkiem – magnes z Mołdawii. Taki zwykły kawałek tworzywa sztucznego, liść winorośli, z winogronami i małą flagą Mołdawii, śmiesznie obróconą z pozycji wertykalnej do horyzontalnej.
Okazało się, że kursując do / z kuchni, za każdym razem na niego spoglądałem. I od razu w głowie uruchamiała się zapadka, otwierająca szufladę z napisem „wspomnienia”. Przypominałem sobie wino w Milestii Mici, upał na drodze do Kiszyniowa, mieszkających w stolicy Mołdawii znajomych z dawnych lat, pakowanie przemytu przez mołdawskich „turystów” w drodze na bazar pod ukraińską Odessą…
To był silny impuls. Silniejszy od oglądania zdjęć, które wymagają jednak pewnych przygotowań i swoistej interakcji. Wiesz, ściągnięcie albumu z półki, uruchomienie komputera, zaglądnięcie do komórki. Magnes na lodówce pełni rolę bezinwazyjnego przypominacza.
Nie muszę nic z nim robić, nie wymaga działań. Po prostu tam jest. I cieszy oko, opowiadając swoim kształtem, napisem – lub formą – historię danego wyjazdu.
Dalej już jakoś poszło.
Idę po kawę? Pstryk, w oko wpada mi magnes z Kostaryki, a przed oczami miga wspomnienie małp, które próbowały ukraść moje jedzenie z plecaka w Manuel Antonio nad Pacyfikiem. Odgrzewam sobie curry? Wędrując z talerzem przez kuchnię, aktualnie na wysokości oczu mam meksykańskie sombrero, które przypomina mi surrealistyczne zjeżdżanie na sankach po śniegu na El Zócalo (Plaza de la Constitución), jednym z największych placów na świecie.
Jak wyglądała moja lodówka jeszcze niedawno? O, jakoś tak!
Hmm – i wiesz, co? Mam w d**ie myślenie o tym, czy całość świadczy o moim, nie wiem, „infantylizmie podróżniczym”. To żywy organizm, który wciąż się zmienia. Niektóre magnesy po pewnym czasie trafiają do pudła, inne wskakują na lodówkę. Reguła? Chęć oglądania rzeczy, które pobudzają wspomnienia. Taka kuchenna wystawa, z rewolucją co kilka tygodni. Lodówkowy National Geographic Channel.
Miałem już kiedyś okazję wypowiedzieć się na ten temat.
– Nie „spinam się” na zakup każdego tandetnego plastiku z podklejonym magnetycznym paskiem, szczególnie w cenie posiłku w pobliskiej knajpie. Wręcz przeciwnie, z wielu krajów w których byłem, nie przywiozłem ani jednego magnesu. Dlaczego? Bo nie czułem takiej potrzeby, bo żaden z oglądanych mi się nie podobał, bo nie było na to czasu, bo… (i tutaj dziesiątki innych argumentów).
Na mojej lodówce przyczepione są magnesy z podróży, które przywodzą na myśl pewne specjalne wspomnienia: szczególne chwile, interesujące okoliczności, nietypowe zdarzenia. I to jest prawdziwa „ściana wspomnień” – jakże inna od systemu: magnes z każdego możliwego miejsca…
MOJA LODÓWKA
Jestem – od czasu ówczesnej wypowiedzi – mądrzejszy o kilkadziesiąt podróży… i sporą liczbę magnesów. Na mojej lodówce panuje pełny pluralizm. Obok siebie mieszka prezydent Putin i Matka Boska, a z góry spogląda na nich prawosławna ikona. Z boku czai się przewodniczący Mao – i Gioconda ze swoim tajemniczym uśmiechem.
Moja lodówka jest wolna od polityki – Izrael i Palestyna są w stanie egzystować blisko siebie, oddzieleni Kanałem Panamskim i kołem ratunkowym z rosyjskiego Murmańska, bez potrzeby strzelania do siebie zawartością półek z wiktuałami, chociażby to były owoce-granaty na półce. Niedźwiedzie z Grenlandii sąsiadują z portugalskimi kogutami i są w dobrej komitywie z islandzką foką. A kirgiska jurta ma swoje fundamenty na litewskim zamku.
Całość tworzy kolaż podróży-wspomnień-emocji. Zachęca do uruchamiania wyobraźni, nieporównywalnie lepiej niż ramka cyfrowa ze zmieniającymi się zdjęciami – znam temat z autopsji, wypróbowałem takie ustrojstwo! Prowokuje do zadawania pytań („Ciekawe, jak tam jest teraz”), chytrze kradnie czas, powodując, że spacer z kuchni do pokoju z kubkiem herbaty zmienia się w 10-minutową wyprawę, wiodącą przez ścieżkę wspomnień z Chile, Chin czy Gruzji.
Moja lodówka – i magnesy na niej umieszczone – to świetny nauczyciel geografii dla znajomych, którzy wpadają na wino i winogrona. Bywa prowodyrem ostrych dyskusji, które przeradzają się w nocne Polaków rozmowy. Potrafi rozkręcić nudne spotkanie rodzinne („–Ooo, a skąd to?”), pełni rolę afiszu, prezentującego miniony rozkład jazdy.
Moja lodówka jest akuszerem kolejnych podróży i planów wyjazdowych. Prowokuje, nęci, świeci wszystkimi kolorami tęczy. Przypomina, że czas kupić bilety do XXX (tutaj wstaw dowolne miejsce).
JAKOŚĆ? NIEISTOTNA, TO WSPOMNIENIE!
Porozmawiajmy o jakości magnesów z podróży. Część z nich to prawdziwe dzieła sztuki. Ręczna robota, świadectwo kunsztu artysty. Inne? Cóż, esteta na widok niektórych z nich doznałby zapewne zawału mięśnia sercowego.
Feeria barw, w tym róże majtkowe, zgniłe pomarańcze i coś-co-miało-być-fuksją. Podła jakość wykonania, świadczące że ten miły pan sprzedawca w budce niedaleko plaży na rajskich karaibskich wyspach Bocas del Toro, który zapewniał że jest to „true orginal handmade”, zapomniał dodać słów „directly from China”.
Ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi, nieprawdaż?
Magnesy z podróży mają swoją moc. Pobudzają wspomnienia. I nie daj sobie wmówić, że to żenada i żadna pamiątka.

4 komentarze
Miałem dokładnie tak samo… Nabijałem się z własnej żony przyklejającej magnesy na lodówkę – do czasu gdy nie zauważyłem , że przechodząc koło lodówki gęba mi się śmieje na wspomnienie przygód i przeżyć z podróży … Często magnes jest przyczynkiem do ożywionych dyskusji i wspomnień . Od tej pory sam kupuję magnesy …
Lodówka (i magnesy) łączą! 😉 Najśmieszniejsze jest to, że cała ta nasza wystawa podróżnicza jest… banalnie łatwa w obsłudze, nieprawdaż? Bach, nowy magnes na lodówkę – i nagle przygotowana kawa robi się smaczniejsza od samego przejścia w pobliżu podróżniczej kolekcji…
Mnie zawsze interesowało, z czego wykonane są takie pamiątki, z jakiego rodzaju masy? Bo jest ona twardsza od zwykłego gipsu.
Po trzech latach przeczytałem ten artykuł jeszcze raz. Odnalazłem swój komentarz pod artykułem i przypomniałem sobie czas pandemii , kiedy podróże ograniczały się do przekładania magnesów… Po trzech latach dodam tylko , że żona zmieniła lodówkę na taką ze szklanym frontem. Na szczęście wymyśliła ścianę z farbą magnetyczną i teraz miejsca na magnesy jest więcej :))